środa, 23 kwietnia 2014


Po wydarzeniach w "X Men: The Last Stand" Logan zaszył się w kanadyjskiej głuszy. Jednak na zaproszenie starego znajomego udaje się do Japonii. Tam przyjdzie mu się zmierzyć z wojownikami ninja, mutantką o pseudonimie Viper a na koniec ze Srebrnym Samurajem.
Drugi solowy film o Wolverinie jest zdecydowanie lepszy od swojego poprzednika. Zwłaszcza sceny rozgrywające się w Kanadzie mają niezwykły, poetycki klimat  dzikiej przyrody. Gdy historia przenosi się do Kraju Kwitnącej Wiśni, nie jest już tak klimatycznie, ale niezłe sceny akcji, zwłaszcza karkołomne potyczki na dachu metra w jakimś stopniu to wynagradzają. Jest jednak jeden aspekt, w którym "X Men Origins: Wolverine" był lepszy od "Wolverine'a". Tym aspektem są postacie czarnych charakterów. Liev Schreiber dał nam charyzmatycznego i cudownie nieobliczalnego Victora Creeda (mam nadzieję, że w którymś z kolejnych filmów o Wolverinie lub przyszłych części X Men będzie miał okazję powtórzyć rolę agresywnego mutanta), Danny Huston jako podstępny William Stryker także przykuwał uwagę. Tutaj natomiast ani Hiroyuki Sanada jako Shingen ani Svetlana Kodchenkowa jako Viper nie wyróżniają spośród innych komiksowo-filmowych złoczyńców. Interesującą z kolei postacią jest pomagająca Loganowi Yukio. Hugh Jackman już na dobre zżył się z rolą Rosomaka,
a scenariusz po raz pierwszy skupia się na nim,  dotykając jego wewnętrznych rozterek i emocjonalnych sprzeczności. Nie można też zapomnieć o imponującej wizualnie postaci Srebrnego Samuraja, która co ciekawe, nie jest komputerowym tworem, lecz prawdziwym dziełem specjalistów od efektów specjalnych i kostiumów.
"Wolverine" udanie łączy konwencje filmów o superbohaterach, ninja i samurajach   (w ostatnim przypadku głównie chodzi o warstwę ideologiczną). Liczę na to, że trzecia część solowych przygód długowiecznego mutanta połączy zalety
i jednocześnie uniknie wad swoich poprzedników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz